Rak taczycy cz I
Nie myślałam, że to zrobię, ale czas najwyższy. Nie chciałam, żeby ktokolwiek oceniał mnie ze względu na moją chorobę. Chociaż dla mnie ciężko to nazwać chorobą. Rak to stan. Miałam nadzieję, że przejściowy. Okazuje się, że schody dopiero się zaczynają.
Zaczęło się niewinnie. W czerwcu 2019 postanowiłam zrobić przegląd całościowy - badania krwi, moczu, wszelkich wymazów etc. Skończyłam 30 lat, więc tyłek już opada, a wtedy człowiek myśli o zdrowiu jakoś bardziej. Okazało, że TSH wypadło nieco powyżej normy. Podczas badania u internisty (wizyta była zawarta w pakiecie) dostałam przy okazji skierowanie na dalsze badania z tego powodu, w tym na USG tarczycy, bo "nigdy nie miałam, więc będzie Pani miała na zaś".
Na zaś kurwa.
Nigdy nie byłam dobra w robieniu badań regularnie, więc i tym razem jakoś nie spieszyłam się z USG. Ostatecznie 3 grudnia położyłam się na leżance u bardzo miłej pani, która bardzo długo jeżdziła jakimś dziwnym czymś po mojej szyi. Zdecydowanie za długo. Nie powinna też grać w pokera, bo skończyła i wiedziałam, że coś jest nie tak. Diagnoza: skierowanie na cito do endokrynologa i wskazana biopsja. Przy drzwiach usłyszałam, że nie powinnam z tym długo czekać. Wyszłam z gabinetu, poszłam od razu do toalety w przychodni - najpierw zwymiotowałam, później się popłakałam.
W tamtym momencie już wiedziałam. Chciałam gdzieś uciec, pobiec, ale nie za bardzo miałam gdzie. I bieganie upokarza. Przemyłam twarz lodowatą wodą. Pamiętam dokładnie każdą minutę tamtego wieczoru od momentu położenia się w gabinecie, widok na monitorze, panikę w oczach lekarki, wywracające się wnętrzności, powrót do domu i uczucie zapadania się w sobie.
Tak zaczęła się moja przygoda z rakiem. Od tamtej pory ciągle polowałam na wizyty, szukanie dogodnego terminu, lekarza, szybka biopsja (jedne z najgorszych 5 minut w moim życiu). I ciągłe zapadanie się w sobie. 9 grudnia miałam biopsję, 23 grudnia dostałam telefon, że to rak i po świętach jak najszybciej mam się stawić w przychodni - zrobić resztę badań. Gdy większość ludzi szykowała się do przywitania nowego roku, biegałam po lekarzach, robiłam badania i dalej zapadałam się w sobie. I chociaż od początku czułam jak to się skończy, to dopiero po usłyszeniu potwierdzenia i świadomości, że tak, to już jest na papierze, pękłam totalnie.
Nie wiem czy ciężej było zostać sobą w pracy, czy przy rodzinie. W pracy niewiele osób wiedziało o moim stanie. Najbliższsi współpracownicy dowiedzieli się dopiero, gdy dostałam pozytywne wyniki badań. Reszta - dopiero po operacji. Przyznaję, że to znacznie ułatwiło sprawę. Mało osób pytało się wcześniej, nie musiałam każdemu tłumaczyć jakie badania mam mieć przeprowadzane. A starałam się być sobą, bo przecież połowa sukcesu to pozytywne nastawienie.
Przez przypadek dostałam kontakt do jednej z najlepszych specjalistek jeśli chodzi o choroby tarczycy (nie, nie szukałam nikogo specjalnie w internecie - chciałam tylko wszystko załatwić jak najszybciej). Pierwszy tydzień stycznia to ciągłe wizyty, badania, lekarze i cholerne zmęczenie. Bo przecież nowy rok, nowa ja, a tu rak! Ale dzięki temu udało mi się załatwić operację na koniec stycznia. Wtedy też pierwszy raz dostałam po twarzy od NFZ. Żeby w tak szybkim terminie przeprowadzić operację i zrobić to na NFZ potrzebowałam karty DILO.
Do tamtej pory wszystko załatwiałam przez prywatne ubezpieczenie zdrowotne z mojego zakładu pracy. Apka, informacja odnośnie dostępności lekarzy, załatwianie wszystkiego na "już". NFZ to jednak zupełnie inna bajka. Nie dość, że sposób umówienia się do lekarza woła o pomstę do nieba, to jeszcze niestety człowiek dostanie po dupie. Pierwsza lekarka, do której się umówiłam po prostu nie potrafiła założyć karty DILO. Bo nie robiła tego nigdy, sekretariat zamknięty i ch*j. Mogę przyjść w godzinach pracy sekretariatu (do 12:00 w dni powszednie) i wtedy może się uda. MOŻE. Kwitnij sobie człowieku z tym swoim rakiem. Umówiłam się zatem na kolejną wizytę u innej lekarki. Też nie było kolorowo. Najpierw została zjechana od dołu, do góry, że DILO jest tylko dla osób, które jeszcze nie wiedzą, że mają raka. Dzięki temu nie będą musiały czekać rok na badania, tylko pół roku (sick!), potem przez godzinę pieprzyła się z systemem/drukarką, a w połowie wizyty - wyszła z gabinetu, bo musi coś zjeść.
Tak, wzięła pomarańczę z biurka i wyszła z gabinetu zjeść.
Gdybym nie miała pisma od mojej doktor prowadzącej (endokrynolog, która przeprowadziła później operację) to pewnie musiałabym umawiać się na kolejną wizytę. To był mój pierwszy raz z NFZ podczas całego leczenia i żałuję, cholernie żałuję, że nie ostatni. Po zrobieniu wszystkich badań pozostało mi już tylko czekać na operację (około tygodnia).
Wspominałam już, że jedną z rzeczy, których najbardziej bałam się w życiu było pójście do szpitala? Jeszcze w listopadzie rozmawiałam o tym w pracy, że panicznie się tego boję i unikam szpitali jak ognia. A styczeń 2020 zaczął się następująco: wiedziałam, że mam raka i będę miała przeprowadzaną operację w pełnym znieczuleniu z intubacją. W ruch poszły tabletki uspokajające i góra czekolady.
To tyle na początek. Właściwie sam początek był w tym wszystkim najlepszy. Ciąg dalszy nastąpi.